Zdjęcie przedstawia Pana Jezusa, z którego emanuje piękno, łagodność i pokora. Żaden z artystów nie namalował tego obrazu. To sam Jezus dał się … sfotografować włoskiemu stygmatykowi, bratu Elia (Eliasz). W Polsce zna go pewno mało kto, natomiast we Włoszech ciągną do niego rzesze wiernych, licząc na jego wstawienniczą modlitwę i charyzmat uzdrawiania. Wiele osób widywało brata Elia, jak będąc sam, z kimś rozmawia. Pytano go wielokrotnie: „Z kim rozmawiasz? Kogo widzisz?”. Brat Elia, zmęczony tymi pytaniami, zwrócił się z tym do Jezusa. A Jezus, w odpowiedzi, wysłał go do pobliskiego kościoła w celu sfotografowania białej ściany. Z 36 zrobionych zdjęć wszystkie wyszły białe, z wyjątkiem jednej kolorowej fotografii.
"Kościół towarzyszy i przygląda się bratu Elii. Już kiedy zakonnik otrzymał stygmaty, na polecenie arcybiskupa Umbrii Vincenzo Paglii musiał wyjechać do Nowego Jorku. Tam miała zbadać go komisja lekarzy. Przez kilka miesięcy obserwowali go chirurdzy i psychiatrzy. - Chcieli m.in. zweryfikować jego wizje. Elia rozmawia ciągle z Chrystusem, widzi Go jak ja panią. Jezus wtedy powiedział mu: „Nie odpowiadaj na ich pytania, bo zrobią z ciebie szaleńca. Weź aparat fotograficzny i idź do pobliskiego kościoła. Zrób zdjęcie na białej ścianie. To będzie dowód” - opowiada ks. Belladelli. - Psychiatrzy zawołali więc fotografów. A bratu odebrali jego aparat, żeby nie „oszukiwał”.
- Pamiętam, że dali mi taki mały, kupiony w kiosku jednorazowy sprzęt - wtrąca Elia. - Na ścianie zobaczyłem światło. Zacząłem więc robić tym zdjęcia. I wszyscy ze mną. I na klatce zobaczyłem Jezusa.
- To Jezus, jakiego widzi Elia - ks. Marco pokazuje mi zdjęcie w swoim telefonie komórkowym. - Wszyscy inni mieli na kliszach białą ścianę. Psychiatrzy oniemieli. Dali spokój.
Zdjęcie Jezusa obiegło szybko świat, przypomina obraz namalowany pędzlem. Ale jeśli przyjrzeć się oryginałowi z bliska, wyraźnie widać, że to zdjęcie. - Jezus idzie z postępem. Faustynie kazał wołać malarza, bratu wziąć aparat."
Proboszcz z Ars mawiał: "Gdyby mieszkańcy nieba któregoś dnia przestali adorować Boga, niebo nie byłoby już niebem. A gdyby nieszczęśni potępieńcy w piekle mogli, mimo swoich cierpień, choć przez chwilę adorować Pana, piekło przestałoby być piekłem".
Zwykle w trudnych doświadczeniach szukamy pocieszenia u ludzi, przyjaciół czy bliskich nam osób albo uciekamy w rozrywki: alkohol, telewizję, świat wirtualny. Zapominamy, że żaden człowiek do końca nie uśmierzy naszego bólu ani nie rozwiąże problemów. Natomiast Jezus daje łaskę, siłę oraz pociechę w trudach i zagubieniu. Trwanie w obecności Jezusa zbliża do ludzi. Miłość staje się wtedy głęboka, świadoma, trwała, gdyż opiera się na źródle prawdziwej i absolutnej miłości - na Bogu.
Link: www.gosc.pl/doc/3265176.Stygm...
26 мар 2014